R E N A T A S Z P U N A R
Tigani
Drogą z Githionu, prowadzącą pomiędzy górami, wjeżdżam do przedziwnej manijskiej krainy. To moja siódma wyprawa w te tereny. Plany związane z realizacjami zdjęć ulegają na bieżąco weryfikacji, bo niebo chmurzy się, wieje sztormowy wiatr i nic nie przebiega zgodnie z moim wcześniej zaplanowanym scenariuszem.
W pierwszą noc i dzień na Mani pada nieustający deszcz. Kolor Grecji, pozbawionej blasku słońca, przygasa.
Wymowa pejzażu nabiera innych wartości, innego ciężaru. Surowe, kamienne budowle, opuszczone ruiny domów, skupiska wież mieszkalnych, wypalona ziemia, w perłowym świetle mglistego dnia nieodparcie przywołują melancholijny klimat z szarych filmów Teo Angelopoulosa. Tej innej, prawdziwszej Hellady, krainy nieznanej z folderów, mówiącej o przemijaniu, nietrwałości, ulotnym pięknie i mistycznej tęsknocie.
Jeden z nie zadeptanych przez turystów skarbów Grecji, czeka na mnie ukryty, tak jak zawsze, w nie zmąconej niczym ciszy i dostojnej samotności. Niedaleko stąd, na końcu niewyraźnej, dalekiej ścieżki, prowadzącej wśród skał głęboko w morze.
Droga na Tigani skryta jest w gąszczu wielu podobnych dróg wijących się pomiędzy murami z kamieni i dzikimi oliwkami. Zazwyczaj nie zagląda tutaj nikt prócz paru miejscowych. Zresztą w plątaninie licznych ścieżek bardzo trudno tu trafić. Znam już na pamięć charakterystyczne cechy terenu, zabudowy, pamiętam przy których zaroślach opuncji trzeba skręcić w prawo, za którym murkiem ułożonym z kamieni, w lewo.
Rozbijamy namiot jak zwykle - u stóp opuszczonej osady Święta Niedziela, pomiędzy oliwkami na niewielkim płaskim placu, trochę uprzątniętym z kamieni i zarośniętym suchą trawą.
Wszystko jest takie samo jak zawsze. W prześwicie pomiędzy drzewkami w oddali wyłania się pozornie nieatrakcyjny, lecz dla mnie jeden z najbardziej magicznych, magnetyzujących widoków Grecji.
Wraz z zapadnięciem zmierzchu zza wież ciemnej osady wstaje ogromny, czerwony, październikowy księżyc w pełni. Szybko przesuwa się po niebie, niknąc na dłuższe chwile wśród coraz gęściej nadciągających chmur.
Na odległym, północnym horyzoncie, światła Kalamaty mrugają jak gwiazdy na niebach van Gogha. Emocje związane z magią tego miejsca odganiają sen.
I w pewnym momencie przychodzi to, co nieodłącznie towarzyszy tym nocom. Ciszę gęstych ciemności rozdziera przeraźliwe wycie przechodzące w rozdzierające żalem zawodzenie, przejmujący dreszczem jęk.
Pierwszy odzywa się gdzieś daleko na zachodzie, na aksamitnie czarnej wysokiej skale, urywającej się gwałtowną przepaścią nad głębią Morza Egejskiego. Po chwili odpowiadają mu inne. Ze wszystkich stron. Prowadzą ze sobą przejmujący na wskroś piekielny dialog.
To nie wilki - to liczne psy, które teraz wałęsają się wśród nocnych ciemności. Nad ranem pójdą z myśliwymi polować na ptaki wędrowne, które nieopatrznie i nieszczęśliwie dla siebie zapuszczają się w te rejony.
Jak zawsze, gdy przychodzi jesień, przed brzaskiem słońca rodowity Manijczyk, uzbrojony “po zęby”, obwieszony amunicją, ruszy na zapisaną głęboko w genach odwieczną wendetę - kiedyś przeciw sąsiednim klanom, najeźdźcom, niewygodnym władcom - dziś tylko przeciw temu niepozornemu, bezbronnemu ptactwu.
Noc jest krótka. Jak zawsze na Mani.Przed świtem, kilka terenowych samochodów zjeżdża polną drogą na cypel.
Z otwartych okien furgonetek, w nieskończoną przestrzeń odchodzącej nocy, ulatuje rozedrgana strunami muzyka wschodu. Niedookreślona, niedopowiedziana, jakby spleciona z różnych tchnień wiatru, nastrojów, żalu bez kresu, gorzkiego piękna bez miary. I po chwili zatapia się w aksamicie ciszy. Odchodzi w dal i niknie w eterze. Jak wcześniej żałosne wycie psów zapadło się w głuche milczenie.
Na Mani wszystko, co żyje, odzywa się skargą. Wszystko przemawia jękiem. Taka to ziemia. Surowa i sucha, jak pustynia oczyszczenia. Każdy dźwięk brzmi tu rozpaczą jak uwalniający duszę z bólu najszczerszy, długo tłumiony płacz. Nawet kamienie zdają się być obmyte łzami. I wszystko wokół budzi wielkie pragnienie, wprost niewyobrażalną tęsknotę do Źródła Wszechrzeczy.
Wychodzimy z namiotu. W górę zbocza, w naszym kierunku, maszeruje tyralierą kilku strzelców z psami myszkującymi w zaroślach. Nie słychać strzałów. Może tym razem nie stracił życia żaden ptak? Po chwili odjeżdżają i znów otacza nas pustynna cisza blednącej już nocy.
Poranek wstaje pochmurny i wilgotny, choć deszcz przestał siąpić. Z moim dziewięcioletnim synem pakuję sprzęt fotograficzny, kamerę, do plecaka bierzemy kawałek chleba, konserwę, zapas wody. Idziemy na najbardziej suchy skrawek greckiego lądu - na Tigani - patelnię.
Gdy tu bywałam późnym latem lub wiosną, zawsze wyprawę planowałam na schyłek dnia, gdy upał mniej dawał się we znaki. Dziś mamy przed sobą cały październikowy dzień, ciepły, chociaż bez słońca.
Kamienistą drogą wiodącą na północ zaczynamy schodzić w dół, w stronę morza. Szybko oddalamy się od opuszczonych wież mieszkalnych Agia Kiriaki. Mijamy ostatnie karłowate oliwki i wychodzimy na pustą przestrzeń.
Po lewej stronie odchodzi ścieżka do kościółka Agia Panagia, urwany, zardzewiały drogowskaz pokazuje kierunek. Kawałek dalej, po prawej stronie, stoi grupa kilku solidnych grobowców. Trudno wyobrazić sobie godniejsze miejsce na wieczny spoczynek i bardziej przejmujące wiecznym i nieskończonym pięknem…
Tutaj szeroka droga kończy się. Wchodzimy na niewyraźną ścieżkę pośród ostrych, chropawych kamieni. Stąd wyraźnie widać już cel naszej wędrówki.
Wydaje się bliski, lecz z doświadczenia wiem, że to tylko złudzenie. To miejsce ma swoją przedziwną perspektywę. Forteca, która wieńczy cypel wyrasta murem wysoko, co stwarza wrażenie bliskości, ale idąc szybkim marszem trzeba na pewno całej godziny, by pokonać tę drogę.
Twierdza jest stąd zupełnie niewidoczna, zespolona z naturą w nierozerwalny twór. Tylko jedna z baszt tworzy subtelny zarys płaskiego muru. Prostokąt światła wydobywa ją spośród organicznych form natury.
Cypel Tigani, podobny do jęzora ogromnej jaszczurki, rozwija się daleko w morze, szturmujące wzburzoną falą jego nieregularny, pełen ostrych zrębów brzeg.
Jest płaski, całkowicie zbudowany z rozsypanych bezładnie białych porfirowych skał, które w letnim słońcu oślepiają odbitym blaskiem. Kamienie wielkie jak głazy i te mniejsze, mają ostre, nieregularne krawędzie, pełne gąbczastych porów wypłukanych przez wodę. Biel kamieni gdzieniegdzie przełamuje rdzawy porost, a całą przestrzeń przyprósza lekki laserunek patynowo zielonkawych bylin, o długich, bezlistnych łodygach zakończonych fioletowawą kulą kwiatu. Teraz, w porze deszczów, roślinność na Mesa Mani powoli odradza się. Z gigantycznych cebul, które przetrwały suchą porę roku, mocno tkwiących w kamienistym gruncie, wyrastają bujne rośliny.
Po zejściu ze zbocza na płaskowyż Patelni, ścieżka co chwilę gubi się wśród kamieni. Zwyczajem górskich szlaków ktoś ułożył z nich pieczołowite stosiki, pomagające odnaleźć właściwą drogę.
W pewnym oddaleniu od szlaku, po obu jego stronach, wyrastają dwa tajemnicze kamienne domki. Jeden z nich, pozbawiony dachu, zachował jedynie formę. Drugi najwyraźniej ktoś ostatnio zamieszkiwał - dach jest pełny, w małym wnętrzu stoi proste łóżko i kilka niezbędnych sprzętów. Na wysuniętych żerdziach, zbutwiały kolorowy dywan tworzy dach, latem dający osłonę przed palącym słońcem. Ochronił nas przed ulewnym deszczem, który złapał nas w drodze powrotnej.
Przed domkiem napotykamy jedną z “solniczek”. To coś w rodzaju patelni - okrągła, płaska, płytka niecka, wylana jakimś rodzajem zaprawy murarskiej, gładko oszlifowanej. Wyłożona dookoła i podzielona na kilka przegród niskim zrębem wąskich, kamiennych łupków. Na powstałe w ten sposób misy wlewano kiedyś morską wodę, która parując pozostawiała cenną sól. Tigani kryje w sobie mnóstwo pozostałości tych średniowiecznych “urządzeń”.
Pozostawiamy za sobą tajemniczą ludzką siedzibę i sprawnie kierujemy się do celu naszej wyprawy, ponieważ pogoda jest niepewna - wiejący mocno wiatr przetacza przez niebo gęste, ciemne chmurzyska.
Po pokonaniu całej przestrzeni pozostał nam tylko ostatni odcinek drogi - wspięcie się na wysoki mur obronny. Wdrapujemy się po mocno wyślizganych w tym miejscu kamieniach, pod sobą mając huczące, wzburzone morze.
Nie ma już nigdzie ani śladu łagodnego turkusu. Tylko nieprzenikniony kolor płynnej stali. Głęboka, nieprzejrzysta kipiel.
Stajemy na szczycie wysokiej baszty. Jak zawsze, towarzyszy mi nieodparte uczucie specyficznego szczęścia, jakie znają tylko odkrywcy.Być może każdy, kto tu dociera, ma to samo uczucie. Pod warunkiem, że przyjdzie samotnie, lub z dyskretnym, cichym kompanem. Jeśli kiedykolwiek przywołuję w myślach to miejsce, to jest to moje Tigani. I jeśli możliwe jest posiadanie tylko w myślach, to tak właśnie jest. Nie zawsze trzeba pieniędzy, by stać się posiadaczem klejnotu.
Wracam tu prawie każdego roku i patrzę na niezmieniającą się bierność marmurów, które zostały z bizantyjskiego kościoła. Leżą wciąż tak samo. Nieporuszone. Bezcenne. Liczące kilkanaście wieków kolumny, bazy, kapitele. Rzeźbione w skomplikowane ornamenty. Oparte bezładnie o resztki murów z wąskiej, średniowiecznej cegły spojonej zaprawą w barwie wypalonej gliny.
Głębokie, gładkie doły, przypominające swym kształtem grobowe nisze, były zapewne zbiornikami na najcenniejszą w tym miejscu wodę.
Najmniejszy i najpiękniejszy z kapiteli ostatnio gdzieś zniknął. Mam nadzieję, że nie padł łupem rabusia. Może został przeniesiony do któregoś z muzeów?
Teraz, kiedy piszę te słowa, siedzę przy stole w mojej ciepłej krakowskiej kuchni. Jest piąta rano. Za oknem jeszcze czerni się mroźna, późno-listopadowa noc. Pierwsze tramwaje pędzą z łoskotem przez miasto. Mój dom pogrążony w niezmąconej ciszy snu daje mi cudowne chwile skupienia i podróży w przestrzenie wspomnień.
Widzę dookoła siebie drgające fioletowe kwiaty Tigani, jak struny harfy, szarpane z nagła czułymi palcami Eola.
Słyszę huk rozbijających się o cypel potężnych fal żywiołu morza.
Jestem sama we wnętrzu średniowiecznej katedry. Bez trudu rozpoznaję jej architektoniczny układ, nawy, absydy. Jeszcze od zachodniej strony mocno tkwi w trawie niezniszczony kamień szerokiego progu głównych, kościelnych wrót. Jeszcze prawie czuć na nim mnogość śladów stóp tych, którzy odeszli. I ich Bóg w tym miejscu pozostał nieskończenie samotny i opuszczony.
Kiedy stoję w progu wyraźnie rysują się przede mną trzy nawy typowej, wczesno - bizantyńskiej bazyliki. Główna, jak zwykle szeroka, boczne wąskie, zapewne oddzielone kiedyś gęstymi rzędami kolumn.
Kilka z nich leży zwalonych w trawę, w ciemne otwory pustych cystern. Jedna z nich jeszcze stoi samotnie w niewielkim oddaleniu. Jak niemy świadek, ostatni, najwierniejszy z wiernych.
W całej przestrzeni twierdzy, biel jej kamienia jest jedynym tak mocnym wertykalnym akcentem. Na jej gładkiej powierzchni rzeźbiarz pozostawił swój ryt - bizantyński krzyż, obwiedziony podwójną linią. Ta kolumna jest teraz jak najwyższa wieża świątyni, jak strażnik z przeszłości, czuwający ponad porzuconym przez człowieka miejscem kultu. Na przeciwległym, wschodnim krańcu, widzę wyraźne zarysy murów okrągłej absydy, od strony nawy kiedyś pewnie zamkniętej ikonostasem. Wszystko poprzerastane teraz mocnymi, suchymi, kłującymi kępami roślin.
Dzikie oregano i kilka innych gatunków bylin, plącze się w nierozerwalne więzy przyrody, wykorzystując tu każdy, najmniejszy nawet skrawek gleby.
Wczepiają się mocnymi korzeniami w ruiny murów, kamienie, cysterny. Idąc trącam nogą suche gałązki - powietrze wypełnia natychmiast intensywna, odurzająca woń oregano.
Pod całą podłogą kościoła wbudowane były kiedyś cysterny na wodę. Dziś widać ich rozwarte, puste jamy, jak szeroko otwarte, niewidzące oczy. Cysterny pokryte gładką zaprawą w barwie wyschniętej sepii. “Bezwodne cysterny” Seferisa. Bardziej przynoszą skojarzenie otwartych grobowych krypt, z których duchy uleciały już dawno temu w nieznaną przestrzeń czasu.
Kim byli ci, którzy zasiedlili kiedyś to jałowe pustkowie? Jaką historię przechowuje pamięć tych kamieni?
(…) I zdaje się nam dziwne, że mogły tu powstać
Ongiś te wszystkie domy, szałasy, owczarnie…
A nasze gody - wianki wilgotne, pierścionek -
Kryją dla nas zagadkę niewytłumaczalną.
Jakże się urodziły, okrzepły nam dzieci? (…)
Jorgos Seferis “Nasz kraj zamknięty”
Historia twierdzy ginie w głębokich mrokach przeszłości. Wiadomo jedynie, że wzniósł ją tu Frankoński baron Guillaume de Villehardouin, równocześnie z twierdzami w Mistrze i Monemvassi i kilkoma innymi fortyfikacjami.
W 1261 roku przejęło je, odrodzone po najeździe krzyżowców, Bizancjum. Po zdobyciu przez Turków w XV wieku, była ich przyczółkiem na niezależnym, buntowniczym Mesa Mani.
Ślady na kamieniach, znaki - kto pozostawił?
Krzyż na kolumnie przetrwał czasy pogan, a finezyjne liście akantu na zwalonym kapitelu być może przenoszą nas w jeszcze bardziej odległy czas…
***
Tigani smaga dziś porwisty, północny wiatr, mityczny Boreasz.
Potężne pasmo Tajgetu, otaczające je od wschodu, co chwilę wynurza się i niknie w morzu niskich, stalowych chmur. Rozświetlone gdzieniegdzie połacie ziemi, grają przez krótkie chwile dźwiękami koloru.
Morze jest ciemne, groźne, czasem błyśnie jedynie odbitym, zbłąkanym promieniem. Jakby na jego tafli ktoś rozsypał sznur pereł.
Mogłabym tu tak trwać i trwać, bez końca… To magiczne miejsce pochłania bez reszty.
Jest Ziemią, materią Świata, a jednocześnie nią już nie jest. Teraz martwe, wyschnięte, porzucone.
Jest strzępem lądu całkowicie oddanym żywiołowi morza. Samą przestrzenią, w której szczegół zatarł się i scalił. Pozostało światłem, powietrzem, wichrem, chmurami, deszczem, ogniem błyskawic. Jednocześnie skałami, niebem, wodą. Miejscem przechodzenia jednych w drugie. Splątaniem wszystkich Żywiołów.
Mały, jak gdyby przypadkowy szczegół, który zostawiła ludzka przemyślność - ruiny tajemniczej, romantycznej twierdzy - jest tu tylko kontrapunktem dla zwichrzonych form życia, miejscem chwilowego zatrzymania wzroku. Tym drobnym szczegółem, którego potrzebuje rozległy, ekspresyjny pejzaż, by określić miarę rzeczy.
Muszę już odejść stąd, ale tylko na chwilę. Miejsca magiczne wędrują ze mną wszędzie, poza wszelkie granice przestrzeni, wraz z wiernością mojej pamięci.
Renata Szpunar Kubczyk
esej pochodzi ze zbioru "Podróż na Cyterę"
Kraków, 2012 rok