R E N A T A S Z P U N A R
CYTERA
Taxidi sta Kithira
W październiku 1997 roku, po zwiedzeniu Monemvazji, podjęliśmy nagłą decyzję przeprawienia się na leżącą nieopodal wyspę Kithirę.
Rejs po wzburzonym morzu małym, niemiłosiernie kołyszącym promem, trwał zaledwie godzinę. Po przybiciu do brzegu wyspy, pytalismy o porę odpływania promów powrotnych na Peloponez.I wtedy rozpoczęła się nasza niespodziewana przygoda na Kithirze… Zostaliśmy bowiem poinformowani, że z powodu sztormowych wiatrów, nikt nie może odpowiedzieć nam na to pytanie. Prom, którym dopłynęliśmy do wyspy, był ostatnim w tym sezonie.
Tak oto staliśmy się więźniami tej małej Kithiry, o której w przewodniku piszą niewiele, a turyści po prostu ją omijają.
Z wielu miejsc wyraźnie widzieliśmy wysoki brzeg Peloponezu. Teraz był nieosiągalny. Pobyt tutaj miał być wyprawą w nieznane, “odkrywaniem nowych lądów”, a zmienił się w przymusowe zesłanie. Nagle wyspa stała się dla nas brzydka i niechciana.
Gdyby wówczas przypłynął jakiś prom powrotny, wsiedlibyśmy na niego bez namysłu. Skoncentrowaliśmy się na chęci natychmiastowej ucieczki.
Wioska Agia Pelagia, w której znaleźliśmy się po przybiciu promu do brzegu, nie wyróżniała się niczym ciekawym, więc postanowiliśmy ruszyć do największego portu na wyspie. W tym celu trzeba przejechać na jej południowy kraniec, do miasteczka Kapsali.
Zmierzając główną drogą, prowadzącą przez sam środek wyspy, mijaliśmy dziwnie wyludnione ludzkie sadyby. W pierwszej napotkanej większej miejscowości zatrzymaliśmy się na placu, leżącym w jej centrum i wysiedliśmy z samochodu.
Uderzył nas silny podmuch wichru. W zupełnie pustej przestrzeni, miotał zeschniętymi liśćmi, które wirując, bezładnie fruwały tam i z powrotem. Z łomotem przesuwał lekkie, czerwone, plastikowe krzesła.
Nigdzie ani śladu człowieka. Ciszę tego martwego miejsca ożywiał tylko dziki szum wiatru, szelest liści i turkot wywracanych krzeseł. Żadne dźwięki dobitniej nie zobrazowałyby znaczenia słów - “po sezonie”.
Jeśli to możliwe, jeszcze bardziej przygnębieni, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Spomiędzy drzew wyjechaliśmy na rozległy płaskowyż, zajmujący centralną część Kithiry.
Trudno uwierzyć, że to nadal Grecja - aż po horyzont ciagną się tu rozległe wrzosowiska. I jakie to wrzosy! Gęste krzaki mające około metr wysokości. Niezwykłe, że ta sama roślina łagodnie porasta nasze iglaste lasy, tutaj tworzy bowiem nieprzebyty gąszcz.
Kiedy wysiadłam z samochodu, by zerwać bukiet, porywisty wiatr w tej otwartej przestrzeni prawie uniemożliwiał swobodne oddychanie. Weszłam pomiędzy krzewy wrzosów, w pejzaż, który chciał nas przerazić i zniechęcić swą nieprzyjazną, nieludzką obcością.
Nadciągał zmierzch, więc ruszyliśmy dalej, bo najważniejszym było teraz znalezienie miejsca na nocleg. Sztormowy wiatr zupełnie wykluczał rozstawienie namiotu. Nocowanie w ciasnym, zapakowanym bagażami garbusie, również nie wchodzilo w grę. Pozostało tylko poszukiwanie pokoju. Ale u kogo szukać, jeśli nikogo nie widać? Wszystko zamknięte na głucho, tylko wiatr panoszy się na tej wyspie, opuszczonej przez ludzi.
Zdając się na intuicję zjechaliśmy w boczną drogę, która nowym, gładkim asfaltem, dawała jakąś nadzieję na spotkanie z ludźmi. Po pewnym czasie dojechaliśmy do ogromnej płyty pustego lotniska. Ale droga prowadziła dalej, zaczęliśmy nią zjeżdżać w dół, w stronę morza.
Na bezchmurnym niebie, pojawił się jaśniejący księżyc i wówczas otaczający nas pejzaż stał się surrealistycznym widzeniem. Byliśmy wysoko, na płaskiej przestrzeni, więc obejmowaliśmy ją wzrokiem tak daleko, jak pozwalało na to światło księżyca. W dole, bezkresne morze było nierealnie srebrzyste. Lśniło gładką powierzchnią, jak wypolerowana tafla metalu, albo foliowe morze z filmu Federico Felliniego.
Droga prowadziła ostrymi zakosami w dół, nad jego brzeg, gdzie wyraźnie widzieliśmy parę domów. Czerniała grobla i niewielka wyspa. Zjechaliśmy w dół i zatrzymaliśmy się obok domów. Zapukaliśmy do jednego z nich i spytaliśmy o nocleg. Miła gospodyni zaprosiła nas do przytulnego apartamentu, w którym, zmęczeni, twardo usnęliśmy. Rano postanowiliśmy zbadać wyspę, równocześnie wypytując o promy i nadal chcieliśmy opuścić ją, przy pierwszej nadarzającej się okazji.
W małym Diakofti leżącym na północnym wybrzeżu w 1997 roku było tylko parę nowych domów, kilka rybackich, opuszczonych chatek nad brzegiem morza i jedna tawerna.
Obejrzeliśmy w mig cały teren i pojechaliśmy na dalszy rekonesans w głąb wyspy.
Po powrocie do głównej drogi zjeżdżamy na samo południe wyspy, gdzie w naturalnej zatoce, osłoniętej od wiatrów, leży port Kapsali. Nad nim, na stromej górze, wznosi się Chora.
Pokonujemy wysokość 183 metrów i wchodzimy w jej ciasną zabudowę, opasującą jak łańcuch, ruiny weneckiego kastro. Razi nas oślepiający blask światła, odbitego od wszechobecnych białych ścian. Wąskie przejścia, kręte podwórka, proste kubatury małych domów, przywołujące swą formą styl Cykladów. Na płaskich, betonowych dachach, ślady toczącego się życia: śpiący, łańcuchowy pies, powiewające na wietrze, rozwieszone na sznurach pranie.
Przez środek dachu biegnie biała, nieregularna krecha o kształcie pioruna. Ślad pęknięcia, przypomina, że wyspa leży w obszarze silnych wstrząsów sejsmicznych.
Ze ściany domu wyrasta prostokąt małego kościoła, z typową, strzelistą, ażurową wieżą. Obecność takich kościółków jest tu naturalna, wręcz powszednia. Na okolicznych wzgórzach jest ich dwadzieścia sześć. Prawie każda rodzina miała w swoim zwyczaju zbudowanie kościoła.
Nad Kapsali, wyrasta ze skał biały klasztor, Agios Joanis. Dookoła kastro i Chory, spadają w dół strome, skalne przepaście. Ludzkie siedziby wyrastają z nich jak rozbudowywane stopniowo gniazda dzikich pszczół.
Z gruzów wysokiego kastro, w odległości trzech kilometrów, widać sterczącą z morza skałę Agvo.
Poniżej leży leniwe Kapsali, ciche i spokojne o tej porze roku. Zresztą w Chorze też wszystko puste, pozamykane, przy wejściu na teren zamkowy, na małym komisariacie policji dumnie powiewa grecka flaga. Mocne, biało - niebieskie pasy spinają oślepiający kolor domów z niebem i morzem. Na terenie kastro widnieją resztki zabudowań fortecznych, podłużne baraki koszar, porzucone armaty, samotna wieża kościoła. Wokół panuje nastrój opuszczonej ruiny, która przypomina złe czasy.
PALEOCHORA
Oddalamy się od Chory, zamku, obecnej stolicy wyspy - Kapsali i ruszamy na poszukiwanie innych ciekawych miejsc. Podążamy na spotkanie z jej skomplikowaną historią.
Samochód pozostawiamy na rozstaju, za wsią Potamos. Niewyraźny, zdezelowany znak, wskazuje szlak do średniowiecznej stolicy Kythiry - Paleochory.
Kamienista, polna droga prowadzi łagodnym zboczem góry porośniętej niską, krzaczastą roślinnością.
Słońce kładzie nasze wydłużone cienie na jej szerokiej wstędze. Przyjemny, popołudniowy spacer daje wytchnienie po męczącym, miejskim skwarze.
Wokół panuje zupełna cisza. Nie ma tu żadnych domów, nikogo. Znienacka pojawia się miasto. Jak widmo. Za którymś z zakrętów drogi. Przeraźliwie opuszczone, niepokojące.
Na niedostępnej skale otoczonej gwałtownymi, stromymi przepaściami - kamienne kikuty murów, gruba łuska łupkowatych dachów, masywne bryły wież. Wzniesione ponad nieprzebytym wąwozem Kako Langadi, prowadzącym wprost do morza. Doskonale ukryte pośród wysokich skał, przed chciwymi oczami piratów zagrażających z morza i z lądu. Według miejscowych wierzeń - miasto przeklęte.
W XIII wieku, gdy Kithira była kolonią wenecką, znalazło tu schronienie przed Turkami wiele szlacheckich rodów z bizantyjskiej Mistry i Monemwazji. Przez kilka kolejnych wieków rozwinęło się legendarne, bogate, niezdobyte gniazdo. Pomimo idealnych warunków terenu i doskonałego zamaskowania, miasto nie uchroniło się przed zagładą. W 1537 roku odkrył je Hajraddin Barbarossa, najsłynniejszy pirat, jaki kiedykolwiek grasował na Morzu Śródziemnym. W służbie sułtana sprawował wówczas funkcję kapudana paszy - czyli dowódcy całej tureckiej floty, z której uczynił jedną z najpotężniejszych sił zbrojnych w ówczesnym świecie. Wobec jego licznych podbojów, wybitnych zdolności przywódczych i strategicznych, nic dziwnego, że mała Kithira nie zdołała się obronić.
Siedem tysięcy ówczesnych mieszkańców zostało sprzedanych w niewolę. Pozostały po nich doszczętnie złupione ruiny i zgliszcza.
Czas stanął.
Miejscowi omijają to miejsce. Nie dotarli tu nawet archeolodzy. Rozpadające się mury noszą jeszcze dziś ślad tamtej tragedii.
Pozostałości są głównie resztkami kościołów, których było tu podobno aż siedemdziesiąt dwa, przy ośmiuset mieszkańcach miasta. Mała replika potężnej Mistry. Większość kaplic jest zamknięta na głucho, na wewnętrznych ścianach tych, do których można wejść, widnieją blednące, zniszczone freski.
Chodzimy po tym zaklętym mieście, jak po cmentarzysku, lub miejscu zbrodni, gdzie wciąż między murami słychać krzyk przerażenia.
Łatwo wyobrazić sobie w tej scenerii obrazy krwawych mordów, jakie miały miejsce w czasach tureckiej dominacji na wschodzie. Dramatyczne sceny gwałtu i okrucieństwa z żywiołowych płócien Eugene Delacroix. Kłębowisko broniących się rozpaczliwie przed śmiercią, natarczywa siła atakujących, bezwładna uległość martwych. Jasyry, haremy, galery, wszystko, co było również doświadczeniem XVII - wiecznej wschodniej Europy. Tutaj może jeszcze bardziej krwawe, dzikie, bestialskie.
Chwilę błądzimy wśród ruin, patrzymy na niebezpieczne, głębokie przepaście urywające się pionową ścianą wprost spod domów. Miały być gwarancją bezpiecznego schronienia... Nurtuje mnie pytanie, jak to się stało, że zawiodły? Czy Turcy zaatakowali z centrum wyspy wąskim gardłem przyległego wzgórza? Czy najpierw opanowali okoliczne tereny? Czy może wdarli się do miasta podstępem? Czy ocaleli świadkowie tych wydarzeń, czy pozostał jakiś wiarygodny, historyczny przekaz?
A może tamta odległa przeszłość ma już tylko wagę legendy o straconym mieście, romantycznego dramatu, ulotnej baśni o zagładzie?
Wracamy stamtąd inną drogą.
Znajdujemy zarośniętą kłującymi krzakami ścieżkę prowadzącą niepewnie po kamieniach.
Nagle drogę przebiega stado na wpół dzikich kóz. Dwa koźlątka przez chwilę bez strachu wychodzą nam naprzeciw, dają się pogłaskać, pobekując cienko z zadowolenia. Świadectwo życia po powrocie z mrocznej Paleochory.
Wieczorami w Diakofti, razem z kilkoma miejscowymi rybakami siedzimyw tawernie nad morzem. Jeden naprawia sieci, drudzy głośno rozmawiają. Wszystko tu jest “prawdziwe”, greckie, wzięte wprost z życia, którego nie zmienił jeszcze powiew z Zachodu. Proste sprzęty z naturalnych materiałów, trzcinowy dach, drewniane krzesła z wyplatanymi, sznurkowymi siedziskami, plecione, rybackie kosze, drewniana beczka na wino, proste przyrządy do ważenia ryb. We wnętrzu, na ścianach wiszą czarno - białe, spłowiałe fotografii, z których patrzą na nas ludzie jakby wyjęci z filmu “Grek Zorba”. Śmiałe spojrzenia, wyprostowane sylwetki, poważne, surowe twarze, na których twarde życie odbiło się wyraźną mapą. Nie ma tu żadnej pozy, krygowania się do fotografii. Sama prawda i szczerość. Siła. W postaciach tych prostych ludzi znalazło odbicie wszystko to, z czym identyfikujemy nasz mit Greka, walecznego i nieugiętego Spartanina
(...)
Sztormy ucichły ,a my na przekór przestaliśmy się spieszyć, bramy więzienia były już przecież otwarte.
Oddaliśmy się kontemplowaniu innych, niezwykłych zakątków wyspy: klifowych morskich brzegów, dziewiczych plaż ze wzburzonymi falami morza, opuszczonych rybackich chat o bunkrowatych, podłużnych formach i łukowato sklepionych, murowanych dachach, zagubionych w środku wyspy ruin, porzuconych ludzkich osiedli.
Zbieraliśmy dojrzałe owoce na wpół zdziczałych migdałowców.
Chodziliśmy po rzadko uczęszczanych ścieżkach, wiodących nas pomiędzy ułożonymi z kamieni murami granicznymi. Powoli smakowaliśmy każdy skrawek wyspy, odnajdując w tym przyjemność odkrywców.
Kithira to właśnie starożytna Cytera - wyspa Afrodyty, zrodzonej u jej brzegów z piany morskiej.
Hezjod w “Teogonii” jako miejsce jej urodzin wskazuje wprawdzie Cypr, jednak według innych źródeł, miało to miejsce właśnie tutaj.
Według mitologii, w czasie gdy świat powoli właniał się z Chaosu, z otchłani powstały dwa potężne bóstwa: Uranos - Niebo i Gaja - Ziemia. Najmłodszym synem tego związku był tytan Kronos. Uzbrojony w stalowy sierp, okaleczył swego ojca, obcinając mu genitalia. Strzęp ciała spadł do morza w odległości trzech kilometrów od wyspy i zastygł w postaci zwartej skały, która wznosi się z morza na wysokość stu dziewięćdziesięciu czterech metrów.
Nazwano ją Vrak Avgo - jajko.
W czasie tego upadku, powstała piana - w języku greckim “aphroessa”. Z niej zaś zrodziła się najpiękniejsza grecka bogini - Aphrodite, tzn. Afrodyta. Od nazwy leżącej nieopodal wyspy posiadała przydomek “Kithirea”, ale była też czczona jako Afrodyta Urania - posiadajaca władzę w niebie, Pandemia - panujaca nad ludźmi, Apostrofia - opiekunka małżeństw i dzieci. Obdarzała ludzi urodą i szczęściem w miłości. W starożytności jej kult na wyspie był silnie zakorzeniony. W Neos Afroditis - Paliokastro znajdowała się jej świątynia. Tutaj Parys i piękna Helena, uciekając ze Sparty, złożyli ofiarę bogini w intencji dalszej podróży do Troi. Nieopodal, w okolicy Avlemonas, znajduje się kąpielisko - Loutro Afroditis.
W 1887 roku Heinrich Schliemann, który odkrył Troję, odnalazł w tej okolicy gród z okresu minojskiego. W osadzie Milapotamos znajduje się jedna z najpiękniejszych greckich jaskiń, Agia Sofia, gdzie według legendy znajdowała się sypialnia Afrodyty. Odczuwalna w wielu miejscach na wyspie, wszechobecność mitu o bogini piękna sprawia, że spowija on Kithirę, jak tajemniczy welon mgły.
Historia tej wyspy, u zarania jej dziejów zwanej Cyterą, sięga bardzo odległych czasów minojskich. W czasach nowożytnych wyspę zkolonializowali Fenicjanie. Po nich, od 1207 do 1797 roku, Kithira była pod panowaniem Wenecjan, nazywała się wówczas Cerigo.
W 1814 roku przeszła pod protektorat brytyjski. Po odzyskaniu przez państwo greckie niepodległości, dopiero w 1864 roku wróciła do Grecji. Jej znaczenie strategiczne związane jest ściśle z położeniem geograficznym. Należy do archipelagu siedmiu Wysp Jońskich. Leży na południe od Przylądka Malea, najdalej na południowy wschód wysuniętego punktu Lakonii, w odległości 12,5 mil morskiech. Oddziela Morze Jońskie od Egejskiego.
Wraz z małą, skalistą Antikithirą, znajduje się na szlaku morskim pomiędzy Kretą a lądem stałym. Miała więc ogromne znaczenie dla żeglugi.Była “okiem na wschód”.
Istnieje jeszcze jeden czynnik, który dramatyzuje historię wyspy. Cieśnina Kithirska słynie z wiejących porywistych, północnych wichrów i silnego, południowego prądu morskiego. Nałożenie się tych dwóch czynników stanowi dla żeglarzy wyzwanie. Nawet obecnie, w czasach zaawansowanych przyrządów nawigacyjnych, u brzegów Kithiry dochodzi do licznych katastrof morskich. Znów natrafiamy na ślad homeryckiej “Odysei”. Gdy dzielny Telemach, poszukujący wieści o ojcu, przybywa do Nestora, do Pylos, z jego ust słyszy taką oto opowieść, o powrocie sławnego króla Menelaosa, spod Troi do Sparty:
“Więc Menelaj, choć spieszył, zabawił się dłużej,
Aby sługę pochować, jak chce obrzęd święty.
Wreszcie i on za nami ruszył swe okręty
Przez ciemne wody, dotarł do przylądka Malei -
Lecz tam piorunny Zeus go nawiedzil z kolei
Smutną żeglugą, zesłał wichry, niepogody,
Aż w góry niebotyczne spiętrzyły się wody.
Słowem rozprószył nawy, część zagnał ku Krecie /…/
/…/ludzie ocaleli, Sudna rozbite poszły na dno tej gardzieli.
Lecz pięć naw z Menelajem o błękitnej porze
Do Egiptu aż zagnał prąd wichru i morze.
/Homer, “Odyseja”/
Wtedy zwano ten przylądek Maleją, dziś Malią.
W 2006 roku wracaliśmy promem z wyprawy na Kretę. U brzegu Kithiry, zobaczyliśmy zaczepiony o skały wysepki Makronisi, w okolicy portu w Diakofti, sterczący w górę kadłub zatopionego okrętu. Katastrofa miała miejsce 29 sierpnia 2000 roku, o godzinie 23 przed północą. Masowiec “Nordland” płynął z Pireusu do Gandawy, pod dowództwem polskiego kapitana. Na szczęście cała załoga zdołała się uratować. Tylko zardzewiały wrak okrętu wciąż tkwi na skale Makronisi.
Czasem jesteśmy w jakimś miejscu, które wydaje się być więzieniem, ponieważ nasze możliwości działania ogranicza symboliczne, nieprzebyte morze. Zmuszeni do biernego czekania na zmianę okoliczności, zaczynamy rozglądać się dookoła. Początkowo bez entuzjazmu, sięgamy po to, co najbliżej nas. I wtedy okazuje się, że mimowolnie odkrywamy bogactwa, o jakich nawet nie marzyliśmy.
W naszych podróżach po Grecji, właśnie takie przypadkowe miejsca, spoza przewodników i wytartych map, okazywały się prawdziwymi skarbami.
Renata Szpunar Kubczyk
fragment pochodzi ze zbioru "Podróż na Cyterę"
Kraków, 2011 rok