top of page

                                                                       SZUKAJĄC BEZKRESU

 

 

                                                                                    ŹRÓDŁO

 

Był chyba 1988 rok.

W moim małym mieście na wschodzie Polski nie działo się wtedy nic.

Pamiętam nastrój zupełnej niemożności wyrwania się. Pod każdym względem WIELKI POST.

Jeśli docierał do nas wtedy jakiś powiew kultury WIELKIEGO ŚWIATA, zmysły reagowały jak najczulsze struny harfy.

W MDK-u zobaczyłam wtedy “CUL-DE SAC” - w języku francuskim to metafora oznaczająca sytuację bez wyjścia. W polskiej wersji językowej ten czarno-biały film Romana Polańskiego z 1966 roku nosi tytuł - “MATNIA”.

 

                                                                   PIERWSZA ODSŁONA OBRAZU

 

Pustka przestrzeni - linie horyzontalne biegną w nieskończoność poza kadrem.

Prosta droga jakby z nikąd do nikąd. Wzdłuż niej słupy telefoniczne - jedyne, ale konieczne, wertykalne zderzenie z horyzontem.

Słupy prowadzą do zamku na skale, który wzbija się wysoko w górę z płaszczyzny Morza. Wokół jedynie woda i kamienie.

Na skale potężna, zwarta bryła murów.

Człowiek jest tylko epizodem w niewzruszonej stałości tego miejsca. Ze wszystkich sił próbuje zapuścić korzenie w wiecznej historii, znaleźć oparcie w trwałości. Jednak los, jak wody przypływu, rozmywa wszystko, co próbował zbudować, jakby to były dziecięce zamki z piasku.

Średniowieczne zamczysko Waltera Scotta odcinają od ludzi przypływy morza. We wszechobecnej, niewzruszonej stałości, ta naturalna zmienność rozdziela to, co trwa od tego, co przemija.

Morze na przemian zbliża i oddala. Regularny przypływ zalewa drogę i tylko proste, biegnące w dal słupy telefoniczne utrzymują jeszcze nić więzi z innymi ludźmi.

Prosta droga kończy się samotną wyspą.

 

                                                                  “NIKT NIE JEST SAMOTNĄ WYSPĄ”.

 

Ten film jest nieskończonym oczekiwaniem na TEGO, który ma przybyć z pomocą z zewnątrz.

Jednak nie przychodzi. Zostawia człowieka zupełnie samotnego w starciu własnej siły z bezsilnością.

Człowiek jest uwięziony w przestrzeni, w okolicznościach, i przede wszystkim w sobie.

Za wierne towarzystwo ma tylko własną niemoc, niepokój, zagubienie, pragnienie.

I kruchą i nietrwałą jak szkło zabytkowego witrażu - znikomą nadzieję.

 

                                                                                   MESA MANI

 

W 1996 roku wjechałam na półwysep Mesa Mani - południowy kraniec Europy.

Zupełnie zaskoczył mnie szary, księżycowy pejzaż skalnej półpustyni. Zamknięty od wschodu monumentalnymi górami Tajget. Zbudowany z masywnych form, które zmagają się z sobą w wiecznym starciu żywiołów.

Drogi prowadzą tam jakby do nikąd. Wysoko, na skrajach rozsypujących się zboczy.

Znikają nagle na krawędziach nieba.

W głębi przepaści płaszczyzna Morza Śródziemnego - niematerialne, bezkresne lśnienie.

Wszechobecny wiejący meltemi wzbudza wewnętrzne rozedrganie, niepokój.

Wszędzie ślady człowieka: opuszczone domostwa, zwarte skupiska strzelistych, kamiennych wież, wijące się nitki murów z kamieni, dróg, ścieżek… I słupy telefoniczne - przecinające pejzaż w głąb.

Nastrój oczekiwania, zawieszenia.

 

                                                                TAM WRÓCIŁ DO MNIE FILM “MATNIA”.

 

W takich miejscach - na krańcach ziemi - ludzie zastygają jak gdyby w letargu. W nieskończonym oczekiwaniu na Godota, Katelbacha, Wybawiciela...

Zwracają na każdego przybysza spojrzenie przejrzyste jak niebo.

Zadają najważniejsze pytania - kim jesteś, skąd przybywasz, dokąd zmierzasz?

Nadbrzeżna droga za osadą Gerolimenas urywa sie nagle przed cmentarzem z białych marmurów.

 

                                                                         MOJA DROGA DO PEJZAŻU

 

Obraz jest moją szansą porozumienia. Stanowi zawsze jakąś próbę znalezienia rozwiązania. Bywa wyjściem, czasem formą ucieczki. Jego niemy język wyraża o wiele więcej niż słowa.

 

Dlaczego maluję pejzaże, tę wszechobecną, najzwyklejszą przestrzeń, temat zakorzeniony w sztuce od starożytności i wydawałoby się tak oswojony przez mistrzów, że niczego więcej już dodać nie można?

Kiedy stanęłam w Pompejach, w obliczu iluzjonistycznych fresków wykonanych ponad dwa tysiące lat temu przez greckich, najemnych malarzy, które często są powtórzeniem tego, co nie zachowało się do dziś - greckiego malarstwa sztalugowego - zyskałam pewność, że W SZTUCE, w ludzkiej, indywidualnej zdolności przekazywania i przeżywania obrazu NIE MA POSTĘPU. Zmieniające się style są tylko formą ograniczeń, chwilowym kanonem. Potencjał ludzkiej twórczości jest niezależny od czasu. I wykracza daleko poza jego granice.

 

Nic dawnego pod słońcem.Wszystko zdarza się po raz pierwszy, ale na modłę wieczności.Ten, co mnie czyta, stwarza moje słowa. J. L. Borges „Szczęście”

 

Pejzaż w nowożytnym malarstwie pojawia się nieśmiały - zamiast bizantyńskiego złotego, martwego tła.

Na ścianach katedry w Asyżu kiedyś zobaczyłam freski Giotta.

Widziałam wzgórza, drzewa oliwne, miasta, tworzące głębię, perspektywę.

Płaskie przedstawienia zamieniające się w rozlegle przestrzenie.

Poruszył mnie właśnie ten moment przebudzenia obrazu, ożywienia, nadania mu ekspresji poprzez ruch.

To było silne wzruszenie, jakie towarzyszy wszystkiemu, co widzi się i rozpoznaje po raz pierwszy, co się dopiero zaczyna. Emocja, która właśnie kiełkuje, jest zawsze taka wyraźna, jednocześnie tak bardzo czuła. Ale nieuchwytna jak mgła.

Fascynujący jest ten moment graniczny i taki wymowny, kiedy sztuka Zachodu porzuca kanon ducha i zwraca się w kierunku materii.

Od tamtej pory coraz bardziej zanurza się w żywioł tego, co ziemskie.Drobnymi krokami, śmiałością i ryzykiem poznania. Prowadzi poprzez niezwykłe meandry do wspaniałych rozwiązań, kwintesencji symfonii ducha i materii.

I człowiek powoli traci swoje tajemnice.

Dzisiaj patrzę na człowieka ze współczesnych obrazów i niekiedy odnoszę wrażenie, że składa się już tylko z ciała i z jego potrzeb. I trudno mi się z tym pogodzić.

 

Potem poznałam Mistrę ze ścianami kościołów szczelnie wypełnionymi freskami w szlachetnych kolorach.

Czy to moje złudzenie - w pejzażach ich tła zobaczyłam to, co umaterialnił w malarstwie Giotto, a to przecież arcydzieła Bizancjum… Zobaczyłam też ten sam kolor, czyżby używano podobnych pigmentów z wszechobecnych minerałów ziemi? Giotto malował w tym samym czasie, gdy budowano kościoły Mistry….

Przez długie, niekończące się godziny wpatrywałam się w przejmujące twarze nieziemskich postaci na tle symbolicznych, zwiewnych przestrzeni.

Bizantyńska statyka postaci wnosi do obrazu niebiański pokój, ale z drugiej strony można też próbować wyrazić ducha zupełnie inaczej. Poprzez pejzaż “niematerialny”.

 

Turner - jego pejzaż to sama emocja, sam duch, sama idea rzeczy świata, forma bliska ich prawdzie.

 

Sztafaż w pejzażu - odwrócony tyłem, czekający na kogoś samotny człowiek Friedricha.

To jeszcze coś więcej - nastrój tęsknoty, melancholii, wyczekiwania.

Tęsknota za drugim człowiekiem ? Za Absolutem? A może tylko za rozmową, za chwilą zrozumienia, lub złudzeniem bliskości…

 

Teraz przypomina mi się film “Milczenie” Ingmara Bergmana.

Niemożność zrozumienia drugiego człowieka, niemożność relacji, niemożność bliskości, więzi. Wielka, nieuchronna egzystencjalna samotność człowieka.

 

Samotny Bonnard - jak niestrudzona, uparta mrówka dokładający w swoich obrazach plamkę do plamki, by stworzyć tę wspaniałą, niezwykłą świetlistość koloru, która nie ma sobie równych w malarstwie.

Jego pejzaż nigdy się nie kończy. Każdy jest dziełem otwartym. Z nieograniczoną przestrzenią dla widza.

 

Każdy malarz nosi w swoim wnętrzu swój własny pejzaż.

Ten zobaczony - przychodzący z zewnątrz zaledwie nadaje mu formę, zestraja wszystkie niedookreślone dotychczas elementy w jedno symfoniczne brzmienie.

 

Dlaczego buduję przestrzeń opartą o klasyczne zasady kompozycji, wybieram rudymentarne środki wyrazu i warsztatu? Lubię wyznaczać sobie granice.

W ograniczonej przestrzeni działania dostrzegam dla siebie możliwość zanurzenia się w głąb.

Tylko w głębi jest szansa wnikliwych, dociekliwych poszukiwań.

Maluję długo i każdy obraz jest nośnikiem innej emocji i innej mojej wewnętrznej historii.

Duży format daje mi uczucie zanurzenia, zupełnego wejścia w pejzaż.

Jestem znów tam, na Południu, a nie tu.

Wracają wtedy wszystkie myśli, które wówczas towarzyszyły mojemu przeżywaniu zobaczonego pejzażu - formy, kolory, światło, materia, nastrój…

Wciąż wraca do mnie surowy pejzaż południa.

Tamten pusty pejzaż od pierwszego zobaczenia istnieje w mojej świadomości w formie obrazu.

 

Kraj nasz zamknięty: zewsząd góry, głazy z nisko na nich wiszącym niebem, w dzień i w nocy. Nie mamy rzek ni studni, brakuje nam źródeł; nic prócz bezwodnych cystern, którym się kłaniamy, ich głuchych brzmień, zapiekłych, jak nasza samotność, jak nasza miłość albo nasze ciało.(…) Georgos Seferis “Nasz kraj zamknięty”

 

Nigdzie, w pejzażach cyklu "Bezkres", nie namalowałam człowieka. Tylko wszędzie zostawiłam jego ślady.

Chciałam namalować PUSTKĘ.

Miejsce SPOTKANIA z drugim człowiekiem, a może także z niezmiennym BYTEM, który trwa poza czasem.

 

To, co od zawsze niezmiennie mnie wzrusza i nieustannie pociąga to ἁπειρον - nieokreślony bezkres, nieskończoność.

 

Wszystko, co nie ma końca, rodzi pragnienie.

Myślałam o tym, co jest zaledwie zmienną powierzchnią rzeczy, a co śladem niezmiennego życia - odbitym, wyrytym, zostawionym na zawsze w głębi ich nieśmiertelnego trwania.

Szukałam wątłej nici, z pomocą której mogłabym nawiązać porozumienie.

 

                                         “ NA KOŃCU TYCH DRUTÓW MUSI BYĆ JAKIŚ TELEFON”.

 

Szukam porozumienia.

Nie tego najoczywistszego, tego złudnego, które odbywa się w rozmowie, z pomocą słów.

Nawet nie tego, które nawiązuje się we współobecności.

Pragnę porozumienia, które przychodzi samo.

W ciszy, w milczeniu, we wspólnocie jednego losu.

W nieskończonej tęsknocie.

W NIENASYCENIU.

 

Niektórzy sądzą, że słowa wyznaczają granice poznania.

Obrazy istnieją poza słowami.

Tkwią całe zanurzone w żywiole tego, co widzialne.

Choć tak jak i słowa są formą znaku.

Kształtem materii, zbudowanym z tego, co daje warsztat malarza.

Są trwalsze i wierniejsze od słów.

Mogą dotknąć tego, co najsubtelniejsze, co słowom się wymyka.

Obrazy mogą pokazać wiatr.

Wstrzymują czas, zatrzymując w sobie chwilę i wszystko, co na moment staje się widzialne w jej przebłysku.

Czego nic nie zdoła zatrzymać - ani efemeryczne słowo, ani znikające w ciemności kadry filmu.

 

Niemy pejzaż pozostaje.

 

 

Renata Szpunar Kubczyk

Kraków, 2013 rok

 

 

(Publikowany na portalu Artystycznych Stron 2013 r.)

© 2017 Renata Szpunar Kubczyk               All rights reserved.

    Email: reszpunar@gmail.com

  • Twitter Clean
  • w-facebook
  • w-googleplus
bottom of page